Gdy myślę o tym teraz, pomysł stworzenia FPSa w realiach lovecraftowskich opowiadań wydaje mi się dość odważny. Strzelanie z dwururki do stworów z mitów brzmi nieco tandetnie. Jak tu utrzymać atmosferę horroru? Gdyby nie rekomendacja znajomego i niska cena, zapewne nie zdobyłbym się na zakup Call of Cthulhu: Mrocznych Zakątków Świata.
Po odpaleniu gry wita nas klimatyczna muzyka, pełna przyprawiających o ciarki szmerów i głosów z oddali. Okazuje się, że wcielamy się w postać prywatnego detektywa, Jacka Waltersa. Zobaczył on w swoim życiu zbyt wiele okropieństw, w efekcie czego trafił do szpitala psychiatrycznego. Opowieść rozgrywać się będzie w formie retrospekcji, ukazującej wcześniejsze śledztwo prowadzone w miasteczku Innsmouth i jego okolicach.
Szybo okaże się, że pierwsze rozdziały są połączeniem typowej przygodówki z grą typu Thief: the Dark Project. Zdziwaczałe Innsmouth zwiedzamy bez broni; głównymi zajęciami są rozmowy z miejscowymi i myszkowanie po zamkniętych przez miejscową policję lokalach. Dopiero, gdy trafimy na trop czegoś większego, akcja ruszy pełną parą. Ale wtedy będziemy już mocno wkręceni w atmosferę gry.
Do katalogu elementów budujących realizm rozgrywki dodać możemy rany. W ekranie ekwipunku możemy zobaczyć jaka część ciała odniosła obrażenia; w zależności od tego jak są poważne, będziemy je leczyć różnymi elementami wyposażenia podręcznej apteczki. Zraniona noga sprawia, że poruszamy się wolniej, ręka – że trudniej nam celować we wrogów. A jeżeli już przy tym jesteśmy – broń trzeba będzie ręcznie przeładowywać. Nie raz i nie dwa, gdy staniemy oko w oko z przeciwnikiem i pociągniemy za wirtualny cyngiel, w miejsce odgłosu wystrzału usłyszymy smutne „klik”.
Wróćmy jednak do śledztwa w Innsmouth. Nadepnęliśmy miejscowym na odcisk – zaczyna się właściwa akcja. Począwszy od kapitalnej (acz dość trudnej, dodajmy) sekwencji ucieczki z hotelu, aż do samego końca, czeka nas nieprzerwana akcja. Odwiedzimy podziemia miasteczka, pobliską rafinerię, trafimy na statek marynarki, wreszcie do podziemnego miasta, w którym szaleni mieszkańcy czczą plugawe bóstwa. Po drodze zgromadzimy prawdziwy arsenał broni, lecz mimo to gra nie zmieni się w nudną rypankę. Amunicja będzie się kończyć, wrogowie zaatakują z zaskoczenia lub odbiorą nam nasze plujące ołowiem cudeńka. Zaczniemy od prostego, ale dającego dużo radości łomu, skończymy na siejącym spustoszenie TommyGunie. Przez nasze ręce przewiną się pistolet, rewolwer, śrutówka, wojskowy karabin, nóż i jedna broń specjalna – każde o innej specyfice.
Niestety, przeniesienie z konsoli na peceta ma też swoje złe strony. Mroczne Zakątki Świata są po prostu pełne błędów. Pal licho, że do wagonika w rafinerii można wejść dopiero po podwójnym jego uruchomieniu (wcześniej drogę zasłania nam niewidzialna ściana). Gorzej, że w rozdziale Niebezpieczna podróż pojawia się bug, który uniemożliwia kontynuację gry! Mamy w nim użyć okrętowego działa, ale niestety – zoom (nomen omen) nie działa. To oburzające, ale żeby grać dalej musiałem ściągnąć z sieci odpowiednie, sporządzone przez fanów save’y.
Od czasu, gdy ukończyłem CoC, minął już prawie miesiąc. Początkowo miałem zamiar obniżyć mu ocenę, mając na uwadze opisane powyżej wpadki. Jednak im więcej czasu mija, tym większy jest mój sentyment do Mrocznych Zakątków Świata. Sprawiły to przed wszystkim niezwykłe lokacje i wciskający w fotel klimat. Niejednokrotnie przyjdzie nam z zaskoczeniem zauważyć, że mapy łączą się ze sobą, tworząc wspaniale opracowaną, spójną całość. Dialogi, retrospekcje, wizje Jacka – składają się na niezwykle wciągającą historię, a jednocześnie mają specyficzny, cthulhowy smaczek. Jeżeli tylko macie odrobinę cierpliwości i lubicie niekonwencjonalne FPSy – oto gra dla Was.
Recenzja pierwotnie opublikowana w serwisie polter.pl
Redakcja tekstu: Łukasz ‚Chavez’ Maludy