Tecmo Koei to japoński wydawca powstały w 2009 z połączenia firm Tecmo i Koei. Ich najbardziej znane serie to Dead or Alive, Ninja Gaiden a także Dynasty Warriors – pseudo-historyczny slasher, w którym gracz rozprawia się z prawdziwymi hordami przeciwników. Recenzowane Warriors: Legends of Troy opiera się na tym samym schemacie, co ta ostatnia gra, lecz rozgrywającym się w trakcie wojny trojańskiej, a więc w okolicznościach bardziej znajomych dla europejskiego odbiorcy niż Chiny epoki Trzech Królestw. W PolsceW:LoT wydaje stosunkowo młody dystrybutor Galapagos Interactive.
Skoro fabuła opowiada znaną nam historię oblężenia Troi, to bohaterami gry są oczywiście herosi. I to herosi obu stron konfliktu – z Greków będą to między innymi Achilles i Odyseusz, a z Trojan Parys i jego brat Hektor. W sumie w W:LoT mamy osiem grywalnych postaci, zmieniających się co rozdział.
Gdyby jeszcze niedoróbki w technologii maskować stylem – można by to wybaczyć. Niestety, oblężenie Troi pokazano nam w szaroburych barwach, które tylko pogłębiają złe wrażenie, a najbardziej wyszukanym efektem graficznym jest brunatna krew, obficie bryzgająca na monitor za każdym razem, gdy tnąc na oślep wpadamy w grupkę wrogów. Filmiki także nie rzucają na kolana. O ile jeszcze pomysł, by część z nich zrealizować w stylu greckiego malarstwa wazowego, jest całkiem udany, to już te wykonane bardziej tradycyjnie cierpią ze względu na fatalne tła.
Intelekt wrogów jest porażający. Stoją w grupach i czekają, aż podejdziemy. Podchodzimy, wybijamy ich do nogi, uważając, by nie odwracać się do nich tyłem (bo wtedy mogliby nas dźgnąć), a następnie ruszamy ku kolejnej grupce. Na porządku dziennym są sytuacje, gdy walczymy z jednym oddziałem wroga, a drugi stoi 30 metrów dalej i czeka na swoją kolej.
Rozdział wygląda zatem tak: zabij pięć grupek przeciwników, zabij specjalnego przeciwnika, zabij dziesięć grupek przeciwników, zabij herosa. Sporadycznie musimy jeszcze przy tym kogoś osłaniać i ten ktoś grzecznie czeka aż rozprawimy się z daną grupką, zanim pójdzie dalej.
Obłożenie pada jest proste do opanowania. Na kwadracie mamy podstawowy atak (np. chlaśnięcie mieczem, które może dosięgnąć wielu przeciwników), na trójkącie atak skupiony (np. pchnięcie, służące także do wykonywania finiszerów), na iksie atak ogłuszający (pchnięcie tarczą), a na kółku ładujący się podczas zwyczajnej walki wspomniany wyżej tryb szału, w którym nasze ciosy są o wiele silniejsze niż zwykle. Dodatkowo od czasu do czasu możemy się wspomóc podnosząc wyposażenie pozostawione przez przeciwników (najlepiej sprawdza się włócznia, lecz są też miecze). L1 blokuje nas na danym przeciwniku, R2 pozwala odtoczyć się i uniknąć ciosów, a R1 podnosimy tarczę, by ochronić się przed strzałami i/lub ciosami.
Walka w W:LoT jest w zasadzie całkiem miłym zajęciem i o ile ograniczymy się do, powiedzmy, dwugodzinnych sesji, to zupełnie spokojnie da się w produkcję Koei Canada pograć. W pierwszych godzinach walki z bossami praktycznie nie występują, a walki z herosami wroga są proste, ale później obu jest więcej i stają się trudniejsze. Każdy przeciwnik w połowie paska życia zmienia taktykę i trzeba kilkukrotnie powtarzać walki (na normalu), by go wreszcie pokonać.
Zaznaczę tutaj, że pewnym zawodem była dla mnie bardzo słaba obecność greckich bogów. Niby motają coś w tle i czasem komuś pomogą lub podstawią nogę, ale jednak bohaterowie są przede wszystkim ludźmi walczącymi z losem. Wśród nich wyróżnia się Achilles, który wygląda najlepiej i ma najlepszy dubbing. A skoro o dubbingu mowa to dodam, że gra jest dystrybuowana w pełnej angielskiej wersji językowej.
Design gry momentami nadaje nowe znaczenie słowu „porażka”. W jednym z rozdziałów Patroklos stawia czoła Hektorowi. Wiemy, że przegra, ale my w grze wygrywamy walkę z Hektorem… tylko po to, by za chwilę zginąć z jego ręki. Wygrywamy, by zginąć – niezbyt to logiczne. Następny rozdział – Achilles wpada w gniew i rusza pomścić przyjaciela. Zaczynamy grać – pasek szału płonie i zupełnie nie spada.”Super pomysł” – myślę sobie – „to obrazuje jego gniew!”. Mija 30 sekund, pasek opada, gramy normalnie, jak gdyby nigdy nic. Nie mogę uwierzyć, że można to tak spierniczyć, ale prę dalej w kierunku Hektora i wtedy napotykam… nie, nie Hektora, ale jakiegoś innego bohatera z Troi – faceta z dwoma włóczniami, o którym nikt wcześniej nie wspomniał słowem. Facepalm.
Także muzyka i dźwięki nie są mocną stroną tej produkcji. Tej pierwszej często brakuje – zdarzają się scenki przerywnikowe, w których nic nie gra. Większość kompozycji grających w trakcie walki nie wpada w ucho, może w wyjątkiem jednej/dwóch przypominających muzykę Inona Zura do Prince of Persia z 2008. Nie mogę też nie dodać, że dźwięki w menu są po prostu straszne – są to takie trzaski, że z początku myślałem, że coś się stało z moimi głośnikami.
Warriors: Legends of Troy skojarzyło mi się z tanimi filmami sensacyjnymi pamiętanymi z czasów, kiedy każdy pielgrzymował do wypożyczalni kaset video. Twardzi bohaterowie, dużo przemocy – te filmy miały swój urok. Byli tacy, którzy oglądali wszystkie. Tak samo jest z grą Koei Canada – z pewnością niektórzy gracze znajdą przyjemność w bezmyślnej sieczce, jaka jest główną częścią tej gry. Dla większości jednak jest to tytuł spod znaku „możesz spróbować, ale będziesz żałować”.
Recenzja pierwotnie opublikowana w serwisie polter.pl
Redakcja tekstu: Katarzyna ‚Bagheera’ Bodziony