Demo Bulletstorm bardzo pozytywnie nastawiło mnie do tej gry. Zorganizowany przed premierą konkurs sprawił, że spędziłem z tym tytułem bez mała dwadzieścia godzin, śrubując swój wynik punktowy na planszy będącej krótkim fragmentem kampanii dla pojedynczego gracza. Echa, bo tak nazywa się arcade’owy tryb rozgrywki w Bulletstorm, to jednak tylko dodatek do głównego dania, jakim miała być wspomniana kampania. Czy nowa gra warszawskiego studia spełnia pokładane w niej nadzieje i czy warto kupić Bulletstorma?
Jest kilka rzeczy, na które zwracam uwagę, gdy chcę kupić strzelankę. Najważniejszą z nich jest multiplayer i tutaj już na starcie Bulletstorm słabuje, gdyż multi w tradycyjnym rozumieniu w zasadzie tutaj nie ma. Prócz kampanii dla jednego gracza mamy Echa, gdzie na punkty przechodzimy fragmenty owej kampanii, by wpisać się na ogólnoświatowe tablice wyników (lub choć pobić swoich kumpli) oraz tryb Anarchii, który jest bulletstormową odmianą Hordy z Gears of War i zasadza się na pokonywaniu limitu punktów nabijanych przez drużynę graczy (do 4) podczas zabijania fal przeciwników. Mamy zatem tryb arcade oraz kooperację.
Rozgrywka w nowej grze People Can Fly jest bardzo dynamiczna. Grayson Hunt, gwiezdny pirat i były komandos, w którego się wcielamy, może bez końca biec, robi błyskawiczne wślizgi (podczas których trudno go trafić, a on może przeładować lub zmienić broń), wymierza przeciwnikom solidne kopniaki wysyłając ich w powietrze i spowalniając, a tych, którzy są za daleko przyciąga energetycznym biczem lub z jego pomocą wyrzuca ich w powietrze. W trakcie gry stopniowo zdobywamy coraz szerszy arsenał, a każda broń ma dodatkowy, odblokowujący się po jakimś czasie tryb strzelania. Bronie są wymyślne (przykładowo znany z dema Korbacz wyrzuca dwa granaty połączone linką, którą można łatwo obwiązać przeciwnika) i często mają wybuchowe efekty. Krew leje się gęsto, pojawiają się elementy gore, kończyny latają na wszystkie strony, beczki wybuchają, przeciwnicy nabijają się na wystające ze ścian pręty, spadają w przepaść itd.
Wyjaśnia się także nacisk na rozgrywkę jednoosobową. W Bulletstorm to my zawsze jesteśmy w centrum akcji. Gra pozwala nam bawić się przeciwnikami, ale równie dobrze możemy ich błyskawicznie uśmiercić i iść dalej. Taka koncepcja niezbyt pasuje do multiplayera nastawionego na konkurencję między graczami.
I wreszcie trzeci element – fabuła. Historia opowiedziana w Bulletstormie jest bardzo udana, odpowiednio pokręcona, a kreacje bohaterów zasługują na medal. Wspaniały jest Generał Sarrano, pełniący rolę szwarccharakteru, bardzo pozytywnie zaskoczył mnie wierny, ale groźny skośnooki Ishi, nieźle prezentuje się jedyna kobieta w grze, czyli Trishka. Przez większość czasu bohaterowie próbują znaleźć sposób na to, by wydostać się z planety i jednocześnie nie dać się zabić przez jej mieszkańców. Tempo jest odpowiednie – nie jest to szaleńczy pęd w stylu Call of Duty, ale Bulletstorm na chwilę nie pozwoli nam przysnąć. Zwroty akcji są na porządku dziennym i niejednokrotnie będziemy zdziwieni, kiedy okaże się, że gra nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Po drodze dowiadujemy się ciekawych rzeczy o historii planety – o tym, jak z ambitnego projektu wielkich korporacji stałą się zniszczonym przez klęski przyrodnicze i zamieszkanym przez szaleńców i potwory gruzowiskiem. Nie obyłoby się też bez kilku bossów, sekcji z (nomen omen) celowniczkiem na szynach i retrospekcji z przeszłości naszych bohaterów. Fabuła jest elegancko domknięta, ale pozostawia miejsce na kontynuację.
Co do Anarchii, to bawiłem się w nią krótko i moja opinia jest następująca – albo grasz z kumplami, każdy z headsetem, albo wcale. Większość ludzi, którzy grają przez sieć, nie chce zrozumieć, że jest to tryb zespołowy i każdy dba tylko o siebie, podczas gdy najwięcej punktów dostaje się tutaj za skillshoty drużynowe. Areny są zaprojektowane tak, by ułatwić stylową wyrzynkę przeciwników, ale sam tryb to tylko mała przystawka, której nie mam zamiaru poświęcać zbyt wiele czasu. Wolę jeszcze raz przejść całość kampanii. Pół punktu na minus.
Bulletstorm to gra ze wszech miar godna polecenia. Kampania jest odpowiednio długa (na moje oko trwa około dziewięciu godzin) i zapewnia mnóstwo frajdy. Gra wygląda ślicznie, fabuła ma jaja, a system superstrzałów sprawdza się bardzo dobrze. Koniecznie nie przegapcie też sceny po creditsach. People Can Fly – ludzie się domagają, musicie zrobić drugą część!
Recenzja oryginalnie opublikowana w serwisie polter.pl
Redakcja tekstu: Katarzyna ‚Bagheera’ Bodziony