Dirt 2 był i jest moją ulubioną grą wyścigową. Wystrzałowa grafika, na którą z przyjemnością patrzy się do dziś, szła w parze z klimatem wyścigowego świata – od miejscówki do miejscówki podróżowaliśmy w przyczepie, a na trasach wyścigów słyszeliśmy komentarze wprost od konkurujących z nami kierowców rajdowych. Trzecia część Dirta porzuciła jednak ten luzacki entourage, w zamian dając całkiem miodną gymkhanę – samochodowy balet, w którym kluczowe było nie ściganie się, a wykonywanie naszą bryką specjalnych figur, jak bączki czy drifty. Najnowsza gra z serii – bez numerka, ale z podtytułem – z jednej strony łączy luźne podejście do tematu wyścigów, jakie pamiętamy z dwójki, z szaloną gymkhaną. Czy Codemasters kolejny raz znaleźli przepis na świetną grę wyścigową?
Podtytuł Showdown wziął się z tego, że najnowszy Dirt jest spin-offem serii. Tematem przewodnim nie są tu bowiem rajdy przez bezdroża, a gięcie blachy w furach przeciwników. Showdown jest duchowym spadkobiercą starusieńkiego Destruction Derby. Myliłby się jednak ten, kto pomyślałby, że nowa gra Codemasters równie dobrze mogłaby nie nosić w tytule nazwy ich rajdowej serii. Showdown z całą pewnością należy do rodziny Dirtów i podczas gry jasno to widać.
Silnik graficzny typowy dla serii i nietypowe dla niej oparcie wyścigów o użycie dopalacza to dwie rzeczy, które jako pierwsze rzucają się w oczy po uruchomieniu gry. Kolejne to pasek życia naszego pojazdu i same pojazdy – pokręcone wersje tak istniejących, jak i nieistniejących w rzeczywistości fur. Wszystkie samochody dysponują kilkoma wersjami malowań i trzeba autorom przyznać, że wiele jest bardzo udanych i wyglądają naprawdę świetnie. Większość to artystyczne reklamy różnych firm, ale są zrobione tak dobrze, że niejednokrotnie nie mogłem się zdecydować, którą wybrać – po prostu uczta dla oczu. Jeżeli połączyć to z iście szalonymi furami – otrzymujemy cieszącą oczy mieszankę, która jest dużym plusem Showdowna.
Myślę, że Codemasters zdecydowali się porzucić to rozwiązanie, by przykuć uwagę gracza do paska życia jego pojazdu. W końću gdybyśmy mogli cofnąć czas i uniknąć kraksy, która odbiera nam połowę paska, to nie trzeba by tak uważać, nieprawdaż? Ponieważ jednak tą opcją zasadniczo nie dysponujemy, unikanie stłuczek (a raczej – stłuczek, w których to nie my wjeżdżamy w kogoś a ktoś w nas) staje się ważną i nierzadko emocjonującą częścią gry. Dirt: Showdown oferuje różne konkurencje i w wielu z nich nasz samochód może ulec uszkodzeniu czy nawet zupełnej kasacji. Uszkodzenia co prawda nie wpływają na osiągi pojazdu, ale kiedy pasek życia spada do zera, musimy odczekać, aż nasz bolid zrespawnuje się na trasie/arenie – co kosztuje bezcenny zazwyczaj czas i nierzadko odbiera szanse na pierwsze miejsce.
Zaraz, zaraz, mogliby zapytać niektórzy – jak to ”zrespawnuje się”? Miała być bezpardonowa walka, po której na placu boju zostają dymiące wraki i jeden zwycięzca, a tu mowa o odradzających się pojazdach? I muszę przyznać, że jeżeli spodziewaliście się takiego hardcore’owego podejścia, to możecie się zawieść. W niektórych wyścigach kasacja auta oznacza automatyczną przegraną; w grze jest także konkurencja, polegająca na tym, by przeżyć na arenie jak najdłużej, podczas gdy wszystkie inne pojazdy chcą nas skasować (za dłużej niż dwie minuty jest nawet trofeum), ale na tym drapieżność Showdowna się kończy. W większości konkurencji regułą jest gra na punkty – im lepiej, częściej i mocniej uderzasz w przeciwników, tym masz ich więcej i jesteś bliżej zwycięstwa.
Dodatkowym trybem dla pojedynczego gracza jest jazda dowolna – joyride, będąca niczym innym jak nową wersją gymkhanowych wyzwań. Rozegrałem wszystkie, ale jak już pisałem, gymkhana od początku przypadła mi do gustu. I tutaj dochodzimy do pierwszego feleru Showdowna. Joyride oferuje dwie areny – pierwsza to londyńska elektrownia na Battersea, druga to doki Yokohamy. Jeżeli graliście w trzeciegoDirta, to Battersea znacie na pamięć. Co prawda układ i ustawienie wyzwań jest nieco inne, ale nadal jest to to samo miejsce. Natomiast doki Yokohamy przypominają lokację, którą możecie pamiętać z pierwszego Grida. Z jednej strony jest to mrugnięcie okiem do fana wyścigówek Codemasters, z drugiej jednak pójście na łatwiznę. Tylko dwie lokacje do nowego trybu? A dlaczego nie cztery? I dlaczego Battersea jest przeniesione z Dirta 3 metodą kopiuj/wklej?
To nieustanne déjà vu jest nieodłączną częścią całego Showdowna. Połowa tras pochodzi z poprzednich części i mamy poczucie, że gramy ponownie w to samo, tyle, że w nowych dekoracjach. Na początku tekstu napisałem, że nie sposób powiedzieć, że ta gra nie powinna należeć do rodziny Dirtów, ale nie jestem pewien, czy ten growy recykling przynosi chlubę Codemasters. Z jednej strony tworzą w serii coś nowego i idą w nową stronę, ale dlaczego robią to bez prawdziwego wykopu i półśrodkami?
Muzyka to osobna sprawa. Ścieżki dźwiękowe Dirtów zawsze były udane i ta do Showdowna także nie jest zła, ale przygotowany dla tej gry muzyczny miszmasz jest trochę bardziej stylistycznie poplątany i młodzieżowy niż w poprzednich tytułach serii, przy czym epitetu ”młodzieżowy” używam w raczej negatywnym znaczeniu. Gdybyście jednak polubili prezentowaną setlistę, to kolejnym zawodem jest fakt, że w grze nie można ściszyć odgłosu silnika tak, by słychać było tylko (lub nawet głównie) muzykę. Silnik i inne efekty można najniżej ustawić na 50%, czyli nadal dość głośno. Bardzo żałuję, że tak się stało – wielką mocą Need for Speed Shift, innej lubianej przeze mnie gry wyścigowej, było to, że można było mknąć z oszałamiającą szybkością z muzyką tętniącą w uszach. Showdown aż się prosi, by silnik sprowadzić do tła i jeździć przy muzyce na pełny regulator. Niestety, autorzy takiej możliwości nie przewidzieli.
Listę wielkich nieobecnych można by jeszcze ciągnąć – oprócz dotychczas wymienionych jest tam też widok z wnętrza pojazdu (dostępne są tylko z maski i zza samochodu), który był zwiastunem zmian w podejściu Codemasters. Jeżeli śledzicie newsy dotyczące gier wyścigowych, to wiecie zapewne, że w zbliżającej się drugiej odsłonie Grida także ma go nie być.
Ostatecznie Dirt: Showdown okazuje się grą, która mogła być dumnym przedstawicielem serii, a jest ”tylko” dobra. Jest ładna, gra się w nią przyjemnie, w niektórych detalach zachwyca (malowania i projekty samochodów, solidny split screen). Z drugiej jednak strony wiele elementów nosi piętno pójścia na łatwiznę i nijak nie można o Showdownie napisać, że jest to gra wybitna. Gdybym miał ją polecać w cenie premierowej, to nie mógłbym tego zrobić z czystym sumieniem. Na szczęście tytuł od premiery sporo staniał i można go wyrwać za nieco ponad sto złotych – a w tej cenie jest już bardzo atrakcyjny.
Recenzja pierwotnie opublikowana w serwisie polter.pl
Redakcja tekstu: Marigold