Wczoraj skończyliśmy z Matim na spółę Hunted. Poniżej moje uwagi do gry:
+ Klimat. Hunted to dark fantasy pełną gębą – czuć, że autorzy kumają o co chodzi w takich klimatach. Podejrzewam też, że ostro grywali w papierowe erpegi, bo czuć ich klimat w rozmowach między bohaterami i gagach.
+ Bohaterowie. O ile wielu bohaterów gier jest zupełnie nieciekawych (np. Cole z InFamous), to rozważny mieśniak Caddoc i lekkomyślna elfka E’lara wypadają na ich tle bardzo korzystnie. Z chęcią zobaczyłbym kolejną grę z serii, w której odniesiono by się więcej do ich historii z przeszłości.
+ Rozmowy między bohaterami – mnie autentycznie bawiły. Głosy też podłożone udanie.
+ Konkret – Hunted to naprawdę konkretny kawał szpila. Gdy rozpoczynaliśmy grę spodziewałem się taniej i krótkiej drugoligówki. Jakie było moje zaskoczenie, gdy po pierwszym, czterogodzinnym posiedzeniu… skończyliśmy pierwszy rozdział (z sześciu). Ogólnie przejście gry zajęło nam jakieś 18h. Tutaj nasuwa się refleksja, że o ile nie każda gra jest warta te 2 stówy, które wołają za nią w dniu premiery, to ta faktycznie była, nawet mimo tego, że jest oparta niemal tylko i wyłącznie na singlu (jest jeszcze jakiś badziewny kreator podziemi).
+ Miejscówki – zniszczone miasta, przejęte przez bestie podziemia, katakumby oświetlone setkami świec, leśna głusza. Różnorodność miejscówek jak trzeba.
+ Świat gry – poznawany przez wspomnienia odnalezionych po levelach trupków. Działało to jak taśmy w Bioshocku i widać, że ta technika robi dobrą robotę w grach. Śledzenie wybrzmiewającej w tle historii zmagań miast Dyfed i Kala Moor było całkiem fajną zabawą.
+ Sekrety – jak przystało na grę, w której dungeon crawling gra pierwsze skrzypce, w Hunted jest sporo sekretnych pomieszczeń, zagadek itp. Jest nawet taka, która (mimo iż nie jest obowiązkową częścią kampanii) ciągnie się przez wszystkie rozdziały. Zdarzają się takie np. sytuacje: schodzisz na bok z trasy levelu i trafiasz do wielkich katakumb – miodzio.
o Motyw ze slegiem (dającą moc cieczą, którą piją potwory, która to ciecz zmienia je w jeszcze gorsze bestie). Z jednej strony fajnie, że faktycznie to, czy bohaterowie się nim wspierają ma sensowne konsekwencje (o których gra ostrzega), z drugiej niektóre walki pod koniec gry na normalu (nazywa się tu: gamer) są z deka przegięte i zmuszają do wypicia tego syfu lub zmiany poziomu trudności
– Poziom trudności – z początku bardzo fajnie zbalansowany – tak, że krok po kroku uczymy się używać eliksirów (many i życia), magicznych (wyczerpują się) i niemagicznych broni, czy kryształów wskrzeszania. Potem jednak rośnie w pieron. Co to za jaja, żeby demon, który od koniec czwartego rozdziału jest bossem, trzy areny później był już tylko elementem jednej z fal przeciwników?! W piątym rozdziale z jedną z aren (nie chcąc wypić slega) męczyliśmy się z godzinę, po czym zmieniliśmy poziom trudności na casual i przeszliśmy ją za pierwszym razem. Zupełnie jak w pierwszych Gearsach.
– grafika – widzieliśmy już w tej generacji gry, które nawet na split screenie robiły świetne wrażenie – np. serię Gears of War. Niestety, Hunted wygląda w najlepszym razie tak sobie. Animacje bohaterów są koślawe, elementy otoczenia niezbyt piękne. Zdarza się, że gra nadrabia klimatem, ale ogólnie pierwsze wrażenie jest nienajlepsze.
– sterowanie – trzeba się do niego przyzwyczaić i z początku rozłożenie przycisków powoduje nieustanne marnowanie eliksirów. Największym problemem jest jednak to, że w chwilach największej młócki działa jakby chciało a nie mogło – starasz się podnieść ten jeden, kluczowy kryształ wskrzeszania podczas bitwy? Zapomnij :> Jest, jednym słowem – siermiężne.
– moce – niby autorzy wymyślili je tak, żeby Caddoc i E’lara współpracowali (jedno zamraża lodowymi strzałami, drugi rozbija lodową statuę w pył), ale my praktycznie wcale z tego nie korzystaliśmy. Wykupiliśmy po trzy co lepsze moce na krzyż i pod koniec gry mieliśmy jeszcze pierdyliard punktów do wydania.
– długość – czasami co za dużo, to niezdrowo. Gdyby z Hunted uciąć ze cztery godziny walk, to niewiele by straciło, a uniknęlibyśmy zdarzającej się miejscami młócki. Szczególnie pod koniec – już, już oczekujemy finalnej walki, ale nie, jeszcze jedna arenę walnęli z przegiętymi przeciwnikami. Bosz.
– błędy – zdarzyły nam się: zwiecha, zaklinowanie bohaterów w wąskim przejściu, przedmioty upadające poza teren, gdzie można je podnieść, znikające przedmioty, miliony chamskich niewidzialnych ścian, błędne wpisy w kodeksie (nie pasujące do naszego zakończenia). Gra wygląda, jakby jej wcale nie testowali i to właśnie na tle takich tytułów człowiek docenia perełki innych, topowych developerów, jak (nie szukając daleko) Naughty Dog.
– brak szlifu – prosiłoby się, żeby niektóre wątki lepiej powiązać, gdzieniegdzie dać jedno wytłumaczenie więcej, ciut zmodyfikować końcówkę. Małe rzeczy, ale to właśnie małe rzeczy decydują, czy gra będzie wielka.
– split screen – kuźwa, jakoś inni potrafią zrobić sensowny split na Unreal Engine (Army of Two, Gearsy, Borderlands), bez syfskich czarnych pasków po obu stronach ekranu i walącej po oczach pikselozy. W Hunted się nie udało.
Podsumowując: fajna gra, ale słabo zrobiona. Ja daję 7/10 i stawiam obok takich tytułów jak Lost Planet 2 czy pierwsze Army of Two.
Zapomniałem napisać o swego rodzaju kuriozum – niby gra stricte pod co-op, a tutorial (będący ważną częścią fabuły) można ograć tylko w pojedynkę. WTF, ja się pytam?